Tytuły wpisów najczęściej zapożyczam z muzycznych tekstów, jednakże tym razem robię wyjątek. Dodatkowo po angielsku, ale staje się on językiem świata i myślę że jeszcze trochę a będą znali wszyscy… Tak więc czasem wygrywasz, czasem się uczysz… Ukryty w głębi tych słów sens da się odnaleźć w wielu życiowych zakrętach. Jednak tym razem pasuje bardziej niż zwykłe, a do ich użycia zmotywował mnie Łukasz który tej pamiętnej niedzieli pokazał mi te słowa w swoim telefonie. Bez zbędnych słów, tylko uśmiech podpowiadający by się za dużo nie przejmować… Zresztą dotrzemy do końca tekstu, a wtedy da się bardziej zrozumieć o co chodzi.
Tak więc lecimy od początku. Zebrało się nas pięciu. Każdy w wieku gwarantującym umiarkowane podejście do wszelkich szaleństw jednak z wciąż nie zaspokojonym apetytem na przygody. Moja znajomość z częścią ekipy przed wyjazdem była tylko powierzchowna. Z innymi było się tu i tam…
Ruszyliśmy późnym piątkowym popołudniem. Wiedzieliśmy tylko w jaki sposób chcemy spędzić weekend. Dokładniejsze plany mieliśmy opracować po drodze. Z racji iż tutejszy serwis pogodowy sprawdza się całkiem dobrze uznaliśmy że na pierwszy ogień pójdzie lodowiec. Dosyć późno dotarliśmy po raz kolejny do odwiedzanej ostatnio często doliny Bourdalen, gdzie szybko namierzyliśmy kawałek trawy do rozbicia namiotów.
Ponieważ wystartować chcieliśmy całkiem wcześnie, to czasu na wszelkie rozmowy i ewentualny outdoorowy melanż nie było zbyt wiele. Szybkie wrzucenie czegoś na ruszt i śpimy.
O 5tej pobudka. Namioty zostawiamy rozstawione „na dziko”. Gdy będzie po wszystkim to je zawiniemy… Niebo stawało się bardziej niebieskie, a my coraz bliżej lodowca.
Ostatnie przymiarki…
A później jeszcze tylko przeprawa nad niewielkim, ale dosyć wezbranym i porywistym strumieniem.
Dalej zakładamy na siebie pozostały, niezbędny do poruszania się po lodzie szpej i spięci liną posuwamy się do góry.
Lina jak wiadomo ma chronić nas głównie przed ewentualnym zbyt bliskim kontaktem że szczelina. Lodowiec bowiem to teren, gdzie właśnie szczeliny są jednym z najbardziej zdradzieckich i mogących w nieoczekiwanym momencie zaskoczyć punktów programu. Bywają banalne.
Ale potrafią również nabrać trochę bardziej nietuzinkowych rozmiarów.
Dysponując odpowiednim szpejem można wykorzystać lód całkiem dobrze.
Zresztą samo wędrowanie może być bardzo satysfakcjonujące. Lodowiec to bowiem nieco inna górska bajka.
Dochodząc więc do końca można dać upust słowiańskiej fantazji. I nawet ponucić „moja ekipa bez koszulek na ulicach śnieg”. W naszej ekipie zabrakło tylko Łukasza, który został na dole. Ale za to „ulica” było tylko nasza…
Pozostał tylko powrót, zawiniecie naszych namiotów i dzięki wciąż królującemu na niebie słońcu mogliśmy zafundować sobie czill jakich mało. Zakotwiczyliśmy na kolejnym kawałku trawy w Oddzie i zaczęło się ładowanie akumulatorów. Do tego dzięki czasom w jakich żyjemy można było przy okazji słuchać puszczanych przez nas dźwięków. Po tak intensywnym dniu były one jednak delikatne.
Zresztą ten dzień się jeszcze nie kończył i po kilku godzinach zaczęliśmy wykorzystywać ostatnie oszczędzone podczas restu zalążki energii. Nadszedł czas na zryw numer dwa tego dnia. Dla mnie było to drugie spotkanie z via ferratą prowadzącą na Trolltunge.
Minęły tylko dwa tygodnie ale różnica w pokrywie śnieżnej była znacząca. Resztki białego puchu będące na via ferracie poprzednim razem zniknęły więc całkowicie. Oprócz tego, że pokonywaliśmy trasę nocą, to różnica nie była zbyt wielka. Przybyło tylko kilometrów, gdyż wcześniej wydawało się ich dużo mniej. Powtórka z rozrywki przyniosła więc inny typ doznań.
Dominował spokój, tylko warunki do zdjęć były raczej średnie. Tym razem miałem tylko trochę więcej czasu by się pobawić. Najczęściej w takich środowiskach go bowiem brakuje. No chyba, że jest to akcja stricte foto. Tej nocy chcieliśmy już tylko leżeć w śpiworach. Do celu dotarliśmy już grubo po północy. Tym razem olaliśmy zabieranie ze sobą namiotów. Noc była więc całkowicie pod gwiazdami. Tylko energii na robienie zdjęć chyba po prostu zabrakło. Każdy bowiem potrzebował snu.
Kolejny dzień był jednak pod znakiem słońca.
Jeszcze tylko standardowa fota na Trolltundze.
I śmigamy w dół. Tym razem nie zmieniamy trasy i na odwrotny kierunek także wybieramy via ferrate.
A tutaj via ferrata za nami.
Niestety już po jej przejściu, czyli po największych trudnościach nastąpiło coś czego dokładniejszy opis generalnie pominę. Nie jest to na pewno coś czym warto się chwalić…
Kolejna lekcja. Tym razem ucząca chyba bardziej niż poprzednie. Chociaż wydawało mi się, że minione doświadczenia nauczyły mnie odpowiedzialności i rozsądku. Zresztą tego jestem akurat pewien… Jednakże ta uczy czegoś takiego jak pokory. I może więcej zrozumienia. Czas bardziej przystopować z tak nierozważnym postępowaniem. Fakt, że nie lubię łamać obietnic jest w tym przypadku dodatkowo istotny, gdyż chyba jeszcze głębiej do mnie dotarło, że przed wyjazdem gdy przybijałem pione mojej pięcioletniej córce zapewniałem ją, że nie musi się martwić. Bez obaw, nic się przecież nie stanie…
A po powrocie, gdy patrzyła swoimi załatwionymi oczami na moją lekko zmienioną twarz, próbowałem przekonać ją że wszystko będzie dobrze. A do mnie dotarło jeszcze bardziej, że najważniejszą rzeczą na świecie jest być dobrym tatą. I tego będę się trzymał.
Z tego typu aktywności i zabaw nadal całkowicie nie zrezygnuje. Coś mi się wydaje, że będę jednak przesadnie ostrożny. Ilość szczęścia kiedyś się przecież wyczerpuje…
A tak wyglądałem w pierwszych dniach po zajściu. Począwszy od chwili gdy amatorsko, ale w pełni profesjonalnie zajęli się mną koledzy (pamiętajcie o wyposażeniu apteczki idąc w góry!), poprzez już bardziej fachową, medyczną pomoc której mi udzielono. Tak czy owak kolejny fart daje jeszcze bardziej do myślenia. I tak też będzie! Czas na bardziej odpowiedzialne podejście.