Za mną po raz kolejny fajny wyjazd. Po raz kolejny fajna przygoda. I po raz kolejny via ferrata. Ostatnio rządzi ten właśnie sposób ujarzmiania gór. W samym maju ( bo było to już chwilę temu) to dla mnie już była trzecia tego typu akcja.
Tym razem był to jednak wypad całkowicie bez rodzinki. Dziewczyny zostały w chaci, więc można było uniknąć wszelkiego tłumaczenia, że zabawa chociaż związana s wysokością, to jednak przy zachowaniu pewnych granic całkiem bezpieczna. Liczę na to, że pewnego dnia zaakceptują w pełni te moje „wyskoki”. Dają mi przecież tak dużo satysfakcji… No ale to już dłuższy temat. Wpis ma być o czymś innym.
Zawiało mnie przecież na Trolltunge, czyli jeden z popularniejszych górskich celów w Norwegii.
Kiedyś już tam byłem i pamiętam jako jeden z ciekawszych norweskich biwaków.
Teraz także nie bardzo chciałem by było zwyczajnie…
Zebrała się więc nas mała grupka. Ruszając w piątek część z nas mogła przyłączyć się dopiero popołudniu dlatego umówiliśmy się że korzystając ze sprzyjającej aury wyskoczymy sobie na Preikestolen. A reszta dojedzie i zawiniemy ich po drodze. Górka ta także nie była nam obca. W tak pogodny dzień dodatkowo mogliśmy spodziewać się tam sporego tłoku.
No cóż, pomimo iż lubię towarzystwo innych, to są jednak miejsca gdzie mój charakter przestaje być społeczny. Co jak co, ale góry i tłum, to w moim świecie nie najlepsze połączenie. Nie przeszkodziło mi to bynajmniej by całkiem fajnie się bawić. Ten piękny dzień mijał więc przyjemnie. Po krótkim spacerze ruszyliśmy więc w dalszą drogę.
Po drodze standardowo dużo opowieści, podziwiania widoków i ogólny chill out. No może poza kierowcą. Trasa jednak pokonywana nie pierwszy raz więc wyjęcie aparatu było sporadyczne.
W planie mieliśmy kimanie na poznanym dwa tygodnie wcześniej polu namiotowym w miejscowości Odda. Było jednak na tyle zapełnione, że pojechaliśmy dalej. To był całkiem dobry pomysł, gdyż trafiając do niewielkiej miejscowości Lofthus byliśmy zachwyceni.
Szybkie rozbicie, tym razem wieloosobowego, sporych gabarytów namiotu i już spaliśmy.
Za moment tzn. wczesnym rankiem mieliśmy ruszyć w kierunku naszego głównego celu. Kolejna via ferrata przed nami.
Zanim tam jednak dotarliśmy trzeba było pokonać leśny odcinek.
Oraz kilka różnego rodzaju przeszkód i strumieni.
Dzięki pokrywie śnieżnej która wciąż znajdowała się po drodze wiedzieliśmy, że tego roku próbowało się z nią mierzyć niewielu. Gdyby nie pojedyncze ślady zrobione już dłuższy czas temu, to pomyślelibyśmy że jesteśmy w tym roku pierwsi.
Wreszcie zaczęliśmy poważniejsze „wspinanie”.
Satysfakcji mieliśmy przy tym całkiem sporo, biorąc pod uwagę fakt, że dla moich towarzyszy był to pierwszy w życiu kontakt z via ferratą. Ale muszę przyznać, że widok zadowolenia na twarzach powoduje dodatkową chęć, by częściej to robić z takimi ludźmi. No cóż, tym stwierdzeniem posłodziłem trochę moim partnerom tego dnia.
Na ferrate poszli ze mną Aneta.
I Kordian.
A zresztą całej ekipie podczas tego wyjazdu należy się duża piona 🙂 Wielkie dzięki tommitours!!!
Chociaż zdjęcie powyżej zrobione zostało dnia następnego, to ten jeszcze się nie skończył. Przyszedł bowiem czas na dotarcie do celu. Pomimo iż Trolltunga przywitała nas deszczem, to i tak było pięknie.
A w drodze powrotnej przeszkód również nie zabrakło.
Jeszcze tylko mała celebracja udanego dnia.
I następnego dnia zwijamy dobytek.
Przed powrotem do domów robimy jeszcze jeden mały spacer. Na celowniku mielimy poznaną już wcześniej dolinę Buardalen i wciśnięty w nią kawałek lodowca.
I znów trochę jazdy, gdzie po drodze zdarzały się między innymi nietypowe spotkania.
Po dotarciu na parking ruszyliśmy na ostatni podczas tego wyjazdu szlak.
Ten dzień pomimo iż wydawał się dużo spokojniejszy, to także dał nam niemało frajdy. Tak więc pozdrawiam towarzyszow i polecam się na przyszłość 🙂
A Tobie Kordian dzięki za niektóre ujęcia!