Tegoroczna wiosna, zresztą jak chyba każda obfituje w szereg ciekawych doświadczeń. Ogólnie pomimo epizodów jakich lepiej unikać, to można uznać ją za całkiem udaną. Jak również wyjazd, który mamy właśnie za sobą.
Maj to miesiąc sprzyjający wszelkim wyjściom z domu. W Norwegii długi, majowy weekend, czyli czas który zawsze staramy się spędzać aktywnie, najlepiej gdzieś w górach różni się od polskiego, gdyż wypada w innych dniach. Szczególnie 17 to jedno z najważniejszych dni w tym kraju. Norweski dzień konstytucji. Kilka lat temu zostałem tego dnia w mieście. Z reguły jednak, jeśli aura pozwala wychodzimy trochę dalej poza próg domu.
Tak było też tym razem. Kolejny raz ruszyliśmy w kierunku jednej z naszych ulubionych okolic. Jakby nie było lodowiec Folgefonna, to teren gdzie czujemy całkiem nieźle.
Wraz z nami ruszyła grupka znajomych. Nie wszyscy podzielali jednak chęć by spędzać te dni, a raczej noce pod gwiazdami. Niektórzy z nas zamiast namiotu wybrali hytte, czyli domek letniskowy. My jednak będąc wierni zamierzeniom już z przed kilku miesięcy, nie mieliśmy ochoty zmieniać planów. Tym bardziej, że wszyscy lubimy w taki właśnie sposób spędzać wolny czas. Pora na hytte jeszcze przyjdzie. Co jak co, ale już za chwilę aura przestanie sprzyjać.
Po dotarciu na miejsce zabraliśmy się więc za rozbijanie obozu. By wszyscy byli zadowoleni i temat trochę wypośrodkować uznaliśmy iż można tym razem zabiwakować w pobliżu łazienki. Pomimo iż w tym kraju spać można wszędzie, padło więc na kemping.
Ale bez pomocników raczej nie dalibyśmy rady 😉
I po dopełnieniu dzieła coś w rodzaju dumy wymieszanej z radością musi być…
Namioty rozbite, ale do zmroku zostało jeszcze trochę czasu, więc ruszyliśmy na spotkanie z resztą wycieczkowiczów.
Nadszedł więc czas totalnego relaksu. Przy okazji można było zrobić zdjęcia kamyczków…
Zrobiło się późno, więc nadszedł czas by wrócić do namiotów.
Noc minęła spokojnie. Spaliśmy niczym dzieci. Przynajmniej nasz namiot. Co z pozostałymi, to nawet nie pamiętam, gdyż poranek wraz ze słońcem szybko pchnął w dalszą drogę. Jeszcze tylko właściciel kempingu urozmaicił dzieciakom przebudzenie przynosząc wysłużoną zabawkę. Generalnie nie tylko za taki gest, ale za całość pobytu już wiemy, że będąc w tych okolicach ponownie i potrzebując miejsca do spania nie trzeba będzie szukać niczego innego.
Jeszcze tylko mała przeprawa promem i zaczynamy rundkę dookoła lodowca.
Wybraliśmy dłuższą, zewnętrzną drogę, co oprócz kilku męczących godzin w samochodach zapewniło nam możliwość podziwiania widoków. Tak więc od czasu do czasu robiliśmy po drodze krótkie postoje. Tak by się trochę poruszać i ewentualnie zrobić jakieś zdjęcie.
Jedną przerwę zrobiliśmy jednakże dłuższą. Trzeba było przecież wrzucić coś na ruszt.
I szefowie kuchni mieli przy okazji widownie oczekującą na kuszące zapachami jedzenie. 😉
A dzieciaki poznają przy okazji wokół świat.
Z nową energią ruszyliśmy dalej, by późnym popołudniem dotrzeć do Oddy. Miejscówka doskonale nam znana, ale po raz pierwszy tutaj za bazę noclegową posłużył nam kemping. Tak więc wyjazd ten w całości był pod znakiem spokojnego obozowania na polach namiotowych. I też było świetnie…
Pomimo dla niektórych niezbyt ciepłego biwaku, to raczej chyba wszyscy byli zadowoleni. A zresztą pamiętajcie dziewczyny, że tylko Wasz uśmiech pcha nas do przodu… 😉
I jakby nie było fajnie nawet o wyjątkowo wczesnej porze ruszyć wiedząc, że na biwaku czeka radosne towarzystwo.
Tym bardziej, że czekały nas chwile będące trochę większym wyzwaniem. Ledwo tydzień wcześniej obskoczyliśmy jedną via ferrate, a już przyszła pora na kolejną.
Pośród nas znów byli początkujący, a nawet bardziej, gdyż Łukasz zakładał uprząż pierwszy raz w terenie, ale gdy nasłuchał się pełnych optymizmu historii uznał iż zupełnie w ciemno można zaszaleć i kupić szpej. Zrobił to tuż przed wyjazdem…
Znów mając nie w pełni sprecyzowane info, co do lokalizacji trzeba było trochę pobłądzić. Trochę poszukiwań, ale nie będąc zniechęceni wreszcie ruszyliśmy.
Po chwili zabawa rozgrywała się już pełną gębą.
Spokojnie, ale całkiem żwawo posuwaliśmy się do przodu. Całość poszła sprawnie. Chwila moment i doszliśmy do celu.
Pozostała powrotna droga.
I na koniec jeszcze jakaś ostatnia fota upamiętniająca zakończenie akcji.
Po dotarciu do obozu pozostało tylko zwinięcie dobytku, jakieś śniadanie, czy w przypadku naszych maluchów artystyczna dokumentacja i ruszamy dalej.
Przed powrotem do chaty uznaliśmy, że można na koniec podejść bliżej lodowca, by posmakować jeszcze trochę natury. Wybraliśmy dolinę Buardalen.
Uczestnicy spaceru także musieli mierzyć się czasami z trochę większymi wyzwaniami.
Wycieczka jakby nie było dobiegła końca. Trzeba było wracać. Znając życie za moment znów gdzieś wystartujemy…