Generalnie obcowanie z lodem, to jest to na co mamy ostatnio największą ochotę. Dokładniej ujmując – z lodowcem. Czekamy więc sobie na sprzyjające okoliczności i startujemy. Tym bardziej, że sezon na tego typu zabawę jest wyjątkowo krótki. Najlepiej gdy zeszłoroczny śnieg już zejdzie, a nowy nie zdąży spaść. Właśnie w takich warunkach świat wokół kładzie na kolana. Jest po prostu najpiękniej…
Chociaż sama wędrówka po lodowcu bywa niesamowitą przygodą, takiej której się nie zapomina, to tym razem uznaliśmy, że można pójść krok dalej urozmaicając sobie delikatnie akcje. Pozbieralismy dostępny dla nas sprzęt pływający i łapiąc za wiosła dostaliśmy się pod lodowiec właśnie w taki sposób.
Wcześniej biwakując sobie spokojnie na jednej z okolicznych tam.
Rozbicie naszego obozu odbyło się już późnym wieczorem, a nawet nocą. Do tego przygotowanie szpeju na dzień następny, więc długość naszego odpoczynku nie była porywająca. Nie przeszkodziło to jednak, by już na starcie w pełni cieszyć się nadchodzącym dniem. Na pewno pomogło w tym niebieskie niebo, tak więc za wiosła złapaliśmy już pełni energii.
Po jakiejś godzinie dopłynęliśmy do celu.
Pozostało zarzucenie kotwicy. 😉
I przygotowanie szpeju.
Fota przed startem.
I idziemy. Lawirowanie pośród szczelin może niekiedy okazać się zbyt wymagające. Zdarzył się nawet lekki odwrót, by po odszukaniu bardziej dogodnego przejścia kontynuować spacer.
Wszelkie urozmaicenia dodawały wędrówce smaku, a więc narzekanie, to był chyba ostatni drobiazg, który chodził nam po głowie. Oczywiście jak to bywa podczas tego typu zabawy zdarzały się sytuacje podczas których serce biło dużo mocniej.
Niekiedy, by móc iść w wyznaczonym kierunku trzeba było wykonać delikatny skok.
Ogólnie w miejscach bardziej „pewnych” na spokojnie mogliśmy sobie to również poćwiczyć. Ot tak, by następnym razem wykonywać to z większą pewnością.
A szczelin na lodowcu nie brakuje.
Bywają one przeróżne. Większość jest raczej trudna do sforsowania zwyczajnym skokiem. Trzeba się trochę bardziej natrudzić lawirując tu i tam. Przejścia pomiędzy nimi także bywają różnych rozmiarów. Niektóre wyjątkowo wąskie.
Ale jakby nie było całość zapewnia dawkę emocji którą raczej trudno znaleźć w mieście.
Ogólnie plan zakładał, że część z nas pozostanie w okolicach Folgefonna przez cały weekend, czyli jeszcze jedną, dodatkową nockę. Zmieniając przy okazji lokalizację i poznając inny jęzor lodowca.
Na spontaniczną zmianę planów znacząco wpłynęły dwie kwestie. Pierwsza to ilość wrażeń, które dostarczył nam mijający dzień nie pozostawiała jakiegokolwiek uczucia niedosytu. Tego dnia nie trzeba było nam niczego więcej. Dodatkowo podjęcie tej, dosyć nietypowej dla nas decyzji ułatwił kropiący już podczas wiosłowania delikatny deszcz.
Tak więc pozostało tylko zwinięcie obozu i zjazd krętą drogą do pierwszego promu.
Ogólnie wypady tego typu nie znudzą nam się nigdy…
I tak BTW część fotografii w tym wpisie użyczona przez Ryśka, Dzięki stary! A zresztą całemu towarzystwu podczas tej zwariowanej eskapady takie coś się należy. Do następnego razu!