Jeszcze nie tak dawno można by o mnie napisać tak:

ktoś jakby nomad, od jakiegoś czasu żyjący drogą, zarażony wędrówką, chory na przygodę, czerpiący energie z ruchu…

nonkonformista, fan muzyki w różnej postaci, czasem gniewny, często niepoważny, ironista, nie ogląda telewizji, nie dba o „niezbędne akcesoria” potrzebne do życia, momentami uciekający z tłumu przejawia skłonności aspołeczne…

Potem za sprawą małego ludka czyli córki, która tak nagle zatrzęsła moim światem nastąpiło delikatne przewartościowanie ideałów. Pojawił się taki trochę dziwny okres w moim życiu. Zerwałem większość kontaktów, w wielu kwestiach przestałem tak jakby istnieć, a o realizowaniu się w sprawach będących jeszcze niedawno najważniejszych byłem zmuszony przynajmniej na jakiś czas odpuścić.

Ta strona lub jeśli ktoś woli blog będzie próbą ukazania rozdarcia pomiędzy momentami obsesyjną potrzebą przygód, a poczuciem obowiązku wobec najbliższych. Być może częściowo odpuszczę i będąc przykładnym tatą uwinę jakieś gniazdko lub co bardziej prawdopodobne wbrew obawą mojej drugiej połowy przed chorobami i wszelkiej maści porwaniom, lada moment pociągnę w świat mojego ukochanego malucha i daleko nam będzie do spokojnej, poukładanej w szufladkach rodzinki. A jeśli starczy weny jakaś cząstka tego mojego trochę zwariowanego świata zaistnieje tutaj.

Aby nie startować całkowicie od zera uznałem, że może warto wrócić trochę do przeszłości wrzucając kilka tekstów oraz fotek z mojego ostatniego, trwającego ponad rok tripu, który relacjonowałem na geoblogu . Tam także podejmowałem się pierwszych blogowych prób.

Dlaczego „jazda ku wolnosci”? Hmm… Sprawa wygląda dosyć banalnie. Po prostu od kiedy pamiętam ogólnopojęta wolność była chyba dla mnie najwyższa wartością. Idealizowałem ją i jako stan umysłu chciałem by towarzyszyła mi cały czas. Jednocześnie będąc świadom, iż wolność absolutna może być zgubna… Niejednokrotnie wydawało mi się , że osiągnąłem tą upragniona harmonie i jestem całkowicie pogodzony z sobą i co najważniejsze wolny. Być może jednak nie znałem tylko rozmiaru swojej klatki… Tak, czy owak uważam, że w osiągnięciu tak liberalnego podejścia najbardziej pomogły mi góry i podróże. To, że kiedyś ruszyłem w drogę uznałem za najlepsza decyzje jaką do tej pory podjąłem. Dzięki temu kilkakrotnie rodziłem się na nowo i odnajdywałem wolność totalna. Nic nie musiałem. Sam byłem sobie sterem, żeglarzem, okrętem… Nikt mi nie mówił jak mam żyć i co robić. To było najpiękniejsze…

Trochę się więc poszwendałem tu i tam szukając swojej ścieżki, ucząc się jak odróżniać rzeczy ważne od ważniejszych, próbując pozbyć się jednocześnie poczucia, że mam tak wiele do zrobienia. Pisząc te słowa jestem na etapie zrozumienia, iż moja wolność w sensie permanentnym jeszcze nie ma odniesienia do rzeczywistości. Czegoś nadal brak… Tak więc szukam, odkrywam, wędruje…

Stavanger, czerwiec 2012

A to nasz posklejany patchwork 🙂