Tym razem znów z poślizgiem, ale taka ilość fajnych rzeczy się dzieje, że trudno jest to wszystko ogarnąć. Całe szczęście uwielbiam stan, gdy grafik jest mocno napięty. Oczywiście bywają też spokojniejsze i bardziej wyważone momenty… Dzisiaj wrzucę jednak opis chwil bliskich szaleństwu, a rozsądek o którym od jakiegoś czasu przekonuje, że się mi niby już załączył, to jednak w tych dniach na moment gdzieś uleciał.

Zbliżała się Wielkanoc. Chociaż święta to czas rodzinny, to tak się niefortunnie złożyło, że moja się znacząco ostatnio podzieliła. Osoba która znaczy dla mnie obecnie zdecydowanie najwięcej cześć tych dni spędzała gdzieś indziej. Córka początkowo była więc z mamą. A ja… Hmmm… Pomimo iż mam wokół siebie kilkoro zaufanych ludzi, wśród których czuję się całkiem dobrze, to uznałem, że zanim nastanie pełnia świąt, to gdzieś zniknę.

Gotowy!

Chociaż początkowe plany były inne, to nie miałem ciśnienia by zachęcać i namawiać kogoś do towarzystwa. Zresztą ochota była na jakąś akcję w pojedynke.

Ostatni raz całkiem sam w górach bylem ponad 5 lat temu. Mam na myśli solówke taką z biwakiem oraz w warunkach gdzie „nie musi być przyjemnie, by było przyjemnie”… Najwidoczniej znów pojawiła się chwila, gdzie musiałem dać się trochę skopać, czegoś nauczyć i wrócić lekko sponiewierany.
Jak na ironie, jeszcze nie wiedząc co i jak rodzi się w mojej głowie, kilka dni wcześniej osoba, która kiedyś znaczyła dla mnie wiele (no cóż czasami przejeżdżamy się na ludziach) przysłała mi cytat z jednego tekstu. Że to niby o mnie… Że ja niby też…

„…aktualnie w moim życiu potrzebuje bodźców, pierdolonięcia młotkiem w mózg, które uświadomi mi, że żyję, że czuję, że nie czuję, że jestem, że mnie nie ma, mocnych, silnych, ekstremalnych…”

Pewnie coś w tym jest. Ale pewnie nie do końca…

Tak więc miałem od jakiegoś czasu ochotę na doznania z typu tych mocniejszych… Korzystając z przychylnej aury uznałem iż kawałek Wielkanocy spędzę w górach. W Norwegii jest to tak normalne jak u nas wyskoczyć gdzieś w długi, majowy weekend.

Tak więc późnym, czwartkowym popołudniem pojechałem do Lauvik, by złapać prom płynący w kierunku Lysebotn. O tej porze roku to jedyna opcja, by się tam dostać, gdyż wszystkie tamtejsze drogi są jeszcze nieprzejezdne.

Lauvik

Wskoczyłem więc sobie na prom i spokojnie płynąłem wzdłuż fiordu.

Na promie

Podziwiając przy okazji okoliczny świat.

na promieLysefjorden

Aż dotarłem na miejsce… Tutaj miała rozpocząć się bardziej poważna akcja.

za moment wchodzę na schody

Plan jak na tę porę roku był całkiem ambitny. Mianowicie początkowo wchodziłem słynnymi schodami. Jest ich tylko 4444. Może nie było by w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że wchodziłem w narciarskich butach

na schodachJuż prawie połowachwila restu

Coraz wyżej…

Coraz wyżej

Powoli zaczęło zachodzić słońce.

zachodzące słońce

Zaopatrzony całkiem dobrze. Poza śpiworem, który po latach stracił swoje właściwości (no cóż chcąc w taki sposób bawić się dalej trzeba zakupić nowy) i matą, która okazała się przebita. O tym przekonałem się dopiero podczas wyjątkowo rześkiego biwaku – jakieś – 15.

biwak

Zafundowałem go sobie tuż po przejściu schodów. O poranku zaczęła się wielogodzinna batalia. Trasę z Flørli na Kjerag w tym sezonie przechodziłem chyba jako pierwszy. Poza tym z moich sporadycznych skiturowych doświadczeń właśnie to przejście pobiło wszystkie inne.

W drodze na KjeragW drodze na Kjerag

Kjerag nie jest górą wybitną. Raczej dla każdego. Biwakowałem tam między innymi w towarzystwie mojej córki, gdy miała półtora roku.

biwak - Kjerag

Zimą jest trudniej. Nawet droga dojazdowa na parking z którego się najczęściej startuje otwierana jest dopiero w maju. Ciągle jednak ktoś pyta jak warunki, czy już się da. Uznałem, że sprawdzę. Nie namawiał bym raczej do powtórki tego co mi przyszło do głowy.

Z racji iż uprzedni poranek nie pozwalał cieszyć się błogim snem, to wczesny start został po części wymuszony. Po drodze pomimo trudności w postaci momentami takiego lodu na którym nawet foki nie mogły uniknąć poślizgu to i tak tempo zrobiło się niebanalne.

lodowy skituringw drodze na Kjerag

Po dotarciu na rozdroże kusiło schodzenie wcześniej, ale z drugiej strony świadomość, że wszystko jest już na pewien sposób oczywiste, to nie mogłem. Kjerag miałem na wyciągnięcie ręki…

Już prawie

Tak więc nie odpuściłem i całkiem sprawnie wskoczyłem w partie szczytowe. A potem zjechalem bliżej fiordu by zaczerpnąć tchu. Zdjęcie chociaż niewielu powie, że to Kjerag to zostało zrobione właśnie tam. Musiałem się jednak sprężać, by kolejną noc spędzić w większym komforcie.

Kjerag

Normalnie fote ukazując, że cel został osiągnięty robi się raczej na tym słynnym kamyczku.

Kjerag

Nie było mi jednak dane poczilowac się zbytnio, gdyż czas ma to do siebie, że z reguły ucieka za szybko. Energia na wyczerpaniu, a noc jakby bliżej… Druga teoretycznie była już całkiem czytelna, ale nie bardzo chciałem spędzać kolejną noc w namiocie. Na wyciągnięcie ręki była bowiem hytte DNT czyli coś w rodzaju naszego schroniska. Było jeszcze względnie jasno gdy ją namierzyłem, ale ostatni zjazd był już prawie w całkowitych ciemnościach. I na koniec zaliczyłem więc najmocniejszą glebę podczas całego wypadu. A tuż przed ostatnim szusem myślałem by wyjąć z plecaka czołówke…

W placówce było już na szczęście nagrzane (Dzięki!!!), bo tej nocy postanowiła spędzić nocleg także norweska para. Na początek wypiłem jakieś 2 litry wody. Chwila oddechu i dopiero moglibyśmy sensownie gadać… Ale dobrze się spało!

Langvatn

Następnego dnia pomimo iż chciałem początkowo iść trasą trochę dłuższą, ale z będącymi tam pozostawionymi przez poprzedników śladami. Nawigacja byłaby więc zupełnie niepotrzebna. Dałem się jednak zachęcić towarzyszącym mi tejże nocy Norwegom. Faktycznie mapa pokazywała, że jest krócej. Niestety problemy natury orientacyjnej przysporzyły mi nie mało komplikacji. Także momentami decyzji żałowalem. Na szczęście wciąż zamarzniete okoliczne akweny ułatwiły walkę z trudnościami. Zrobiła się więc z tego kolejna górska lekcja.

Na turach

Po zobaczeniu w oddali innych narciarzy mogłem odetchnąć z ulgą. Końcówka nie była więc już jakimkolwiek wyzwaniem.

całkiem łatwo się zrobiło

Po dotarciu do głównej drogi mogłem zrzucić graty. Pozostało mi tylko ostatnie zadanie. Mianowicie by wrócić do pozostawionego gdzieś tam auta i generalnie do chaty, to musiałem skorzystać z mojego ulubionego środka transportu. Aby w porę odebrać córkę i wywiązać się z pewnych obietnic, to trzeba było się po prostu sprężać. Tak więc pomimo iż miałem ze sobą narty, to poraz tysięczny niezawodny okazał się autostop. Zresztą jest on dla mnie od dłuższego czasu czymś więcej niż środkiem ułatwiającym przemieszczanie się. W ten sposób niejednokrotnie poznałem naprawdę wyjątkowych ludzi. A już w najbliższe wakacje ruszam z moją siedmioletnią córą na kolejną tego typu wędrówkę…

Tak więc i tym razem, pomimo niezbyt typowego, autostopowego ekwipunku łapanie poszło całkiem sprawnie.

nietypowy autostop

Wszystko było lekko na wariata. Następnego dnia poszliśmy sobie z córką na świąteczne śniadanie, które zjadaliśmy w gronie przyjaciół. Ogólnie każdemu życzę spotykać takich ludzi na swojej drodze. Tym bardziej gdy los pchnie nas z dała od rodzinnych stron.

Wielkanocne śniadanie

A następnego dnia mieliśmy Śmigus Dyngus jakiego tutaj jeszcze nie było.

Lany Poniedziałek w NorwegiiLany Poniedziałek w NorwegiiLany Poniedziałek w Norwegii

Tak więc pomimo tego iż w naszym życiu zdarzają się momenty, które nie były w planie, to rzeczywistość szybko pokazuje po prostu, że lepiej być nie mogło. W mig pojmujemy też, że najlepsze dopiero przed nami!

norgatur

About norgatur

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Scroll Up