Góry towarzyszyły mi od zawsze. Najlepsze akcje, największe przyjaźnie, kopa wspaniałych momentów… I nawet nie mam na myśli gór wyższych, bo tam świata nie zwojowałem. Ale to już zupełnie inna historia. Kiedyś być może coś na ten temat napiszę. Górski świat, to także niezapomniane chwile w schroniskach. Kominek, gitara, rozmowy do świtu… Chciałem kiedyś nawet prowadzić swoje. Wiele drobiazgów układa się inaczej i jestem tutaj gdzie jestem. W górach bywam już rzadziej. Schroniskowy klimat zamieniony na innego rodzaju wypady. Podczas niektórych życie nabiera zawrotnego tempa. Inne z kolei są bardziej czilautowe. Kilka dni temu był właśnie taki spokojniejszy. Drugi raz w tym roku wskoczylismy sobie na jeden z okolicznych szczytów, by gapiąc się w gwiazdy i popijając delikatnie jakiś trunek pogadać co nieco o życiu. Poprzednio, jak również teraz obeszło się bez namiotów. I bez kobiet. A jak wiadomo czasem ciężko bez nich znaleźć równowagę. Tak to już jest, że niektórzy mężczyźni jeśli nie mają obok dobrej kobiety, to zbyt łatwo pakują się w kłopoty. I w głowach rodzą się nie do końca rozsądne pomysły. Co wcale nie oznacza, że z nimi takich pomysłów brak 🙂
Znów pojechałem nie w temacie. A miało być o górach. Takich prawie w okolicy. Takich do których dociera się po prostu jadąc kawałek za miasto. Tak zrobiliśmy wiosną. Coś podobnego zafundowaliśmy sobie w miniony weekend. Inna góra, region także nie ten sam, a z wiosennej ekipy czas znalazł tylko Rysiek. No i ja. Pokrótce więc streszczam oba tegoroczne wypady.
Początkiem maja wskoczyliśmy na górę o nazwie Viniakula. Wcześniej nawet nie była na liście. Michał polecił, a reszta zaufała. Całkiem trafny wybór. Eskapada bowiem na każdym zrobiła wrażenie.
Idąc na jej wierzchołek nie staraliśmy się nawet trzymać szlaku. Znaliśmy kierunek i do przodu.
Pomimo iż został do przejścia nam tylko niewielki odcinek, to będąca już jakby w pełni noc oraz zmęczenie podpowiedziało niektórym z nas, że można tego dnia odpuścić wierzchołek i korzystając z całkiem płaskiej przestrzeni zabiwakować wcześniej.
Jak widać czasem wygodniej się podzielić. Trzech z nas nie myślało jednak odpuszczać i w całkowitych ciemnościach osiągnęliśmy wcześniej namierzony cel. Pogoda była na tyle pewna, że nie bawiliśmy się nawet w rozbijanie namiotów zasypiając wprost pod rozgwieżdżonym niebem.
Poranek był po prostu mega.
Przywitał nas nietuzinkowym morzem mgieł.
Po jakimś czasie dotarła do nas pozostała część ekipy.
Ogólnie tego dnia uznałem, iż można wrócić na moment do tematu zwanego geocaching. Wydaje mi się jednak, że pomimo iż skrzynki zostały znalezione, to nadal ich nie zalogowałem. No cóż – życie…
Pozostało spokojne zejście. Spokojne. Nic nas bowiem nie goniło…
Jakoś wtedy, bardziej niż zwykle rozmarzyłem się by zacząć częściej uderzać w góry. Chwilę potem jednakże ruszyłem wraz z córką na Islandie. Zamieniłem więc na moment górską pasję na taką, wcale nie mniej istotną w moim życiu – autostop.
Ogólnie ten rok, jeśli chodzi o niektóre kwestie jest jak na razie całkiem udany. Dopiero co wróciliśmy z bardzo owocnego w przeżycia wyskoku na lodowiec Folgefonna, a już zmontowała się ekipa, by wskoczyć na kolejną górę. Początkowo w planie było kimanie na Reinaknuten, czyli największym wzniesieniu w regionie Ryfylke.
Efekt był jednak taki, że z racji później pory szczyt mógłby się okazać zbyt odległy. Padło więc na Heiahornet (znów rekomendacja Michała), czyli góra będąca tuż obok.
Tym razem by tam dotrzeć trzeba było pofatygować się dziesięciominutowym rejsem promem.
A później trochę jazdy w okolice całkiem uroczego miasteczka Jorpeland. Później już tylko w górę…
Pomimo iż pogoda miała być „pewna”, to jednak gdy dochodziliśmy do szczytu z nieba spadło kilka kropel. Przy okazji witając nas niezbyt intensywną tęczą.
Na wierzchołku celebracja. Najprostszy grill, który jednemu z nas chciało się tam wnosić (w górach rzadko to robimy) z domieszką trunku wprowadzającego w jeszcze bardziej bajkowy nastrój. Czego chcieć więcej?
A zachodzące słońce dopełniło całości.
Sen przychodził jednak z trudem. Niektórym z nas przeszkadzały nierówności terenu, a inni wpatrywali się po prostu w sunący po rozgwieżdżonym niebie księżyc. Taki widok nie jest przecież codziennością.
Nadszedł poranek.
Pomimo niewyspania uznaliśmy, że można spróbować wejść jeszcze na górę będącą początkowo na celowniku. W efekcie na Reinaknuten weszła nas tylko część. Inni z różnorakich powodów wybrali pełen czilaut u podnóża. Nam jednakże szkoda było nie wykorzystać aury, która bywa tutaj przecież różna. Przed powrotem do domów siadła więc jeszcze jedna góra.
Zakończenie lata było więc jak najbardziej udane. Za chwilę zima, która może lekko przytrzymać w czterech ścianach. Na szczęście w naszych głowach pomysłów na tę porę roku także nie brakuje, więc zapewne czasem gdzieś wystartujemy. A tymczasem nadchodzi dopiero jesień, więc będzie jeszcze bardziej kolorowo.