W listopadzie ubiegłego roku, gdy siedzieliśmy już w samolocie, wracając z szybkiego wyskoku do Londynu spytałem naszą córkę o to gdzie najchętniej wybrała by się na następną wycieczkę. Bez namysłu padła odpowiedź – Rumunia 🙂 W tamtym czasie bowiem w jej świecie królowały osobniki budzące grozę. Jak wiadomo Drakula to ta właśnie liga…
Tak więc pomimo iż zajęć miałem całą masę, to jednak pojechaliśmy na chwilę, by obejrzeć jego zamek.
Nie chciałem bowiem, by urlop upłynął tylko pod znakiem tego co konieczne. Wakacje to przecież czas gdy się odpoczywa. W naszym przypadku jest to dużo bardziej skomplikowane. A trzeba przecież czasem odreagować.
Do samego końca nie byliśmy pewni czy wyjazd się uda, bo mieliśmy w planach trochę innych drobiazgów. Chociaż w Rumunii byłem już nie jeden raz, to jednak nadal była tam droga, którą nigdy nie jechałem. A chciałem od czasu, gdy o niej usłyszałem.
Oraz góra na którą od dawna miałem ochotę się przespacerować. No cóż, góra nie siadła tym razem, ale teraz obczajona jakby lepiej.
Zaczęliśmy od wielokilometrowej jazdy. Przez Słowację i Węgry wprost na Wesoły Rumuński Cmentarz. Tego typu miejsc próżno szukać gdzie indziej.
Późną nocą zajechalismy na pole, gdzie szybko rozbiliśmy namioty, by z samego rana ruszyć w dalszą drogę.
Czekało nas bowiem dalsze poznawanie okolicznego świata. Zaczęło się ponownie od zamku.
Później dla odmiany była jaskinia, która jeśli chodzi o mnie, to jakoś nie urzekła. Pewnie zdecydowanie wolę inny typ podziemnych spacerów. Takich gdzie by wejść nie trzeba czekać w tłumie na swoją kolej. Dla dzieciaków, to jednak całkiem nowy świat. I wcale nie było tak strasznie jak w tych oczach.
Później był główny punkt programu, czyli zamek słynnego wampira.
Na zewnątrz wystrój wokół zamku zrobił się bardziej współczesny.
A potem już tylko jazda w kierunku najsłynniejszej rumuńskiej drogi.
A tam zupełnie spontaniczny podjazd pod wprost idealną miejscówkę gdzie od razu, tak jakby z rozpędu zaczęliśmy organizowanie biwaku.
Po chwili byliśmy już gdzieś daleko.
O poranku przywitani zostaliśmy przez nietypowe towarzystwo.
Jeszcze tylko mycia zębów.
Oraz inne niż każdego dnia poranne przemycie zaspanych oczu.
Przed powrotem do domów uznaliśmy (zresztą taki właśnie był plan), że wyskakujemy w teren. Ot mały spacer po górach. Tym bardziej, że pogoda sprzyjała.
A więc ruszyliśmy w kierunku Moldoveanu. Od początku z zamiarem nie wejścia na wierzchołek. Tym razem… Tak, czy owak i tak było mega.
Zadowoleni z minionego dnia musieliśmy jeszcze tylko wrócić. Przed nami kilka setek kilometrów do przejechania. Chociaż były to tylko trzy dni, to jednak dosyć intensywne, a więc niektórzy z nas mogli spokojnie zasnąć, gdyż mieliśmy wystarczającą ilość wrażeń na koncie. No cóż, chyba nagapiłem się już dość, więc wolałbym aktywny czill. Ale i tak było pięknie…