Kiedyś i to wcale nie tak dawno temu w moim sercu była głównie przygoda. Chciałem by mój świat w większości wypełniały chwile pełne mocniejszych wrażeń. Chwil wartych wysiłku, wyrzeczeń, niejednokrotnie także ryzyka… Było to ważniejsze niż wszelkie prozaiczne potrzeby. Nie ukrywam jednakże faktu, iż moje podejście było w wielu sytuacjach skrajnie lekkomyślne.
Dzisiaj jestem bardzo spełnionym rodzicem i fakt obcowania z córką daje mi wystarczająco dużo satysfakcji. Więc tak jakby już nie muszę… Nie oznacza to bynajmniej chęci, by całkiem osiąść i nie chcieć więcej. Tak więc nadal nie do końca mam dosyć. Ale ważna kwestia jest taka, że stałem się po prostu ostrożny. Według wielu zapewne nie za bardzo, gdyż pomysł który właśnie mamy za sobą do takich raczej nie należy.
Za nami prawie dwutygodniowy wyskok. Tylko ja i córa, która tuż przed startem straciła swój pierwszy mleczak.
I autostop postrzegany przez niektórych jako środek lokomocji, który do zbytnio bezpiecznych raczej nie należy.
Do tego maj, będący miesiącem nadal dosyć zimowym jak na tę część świata. Bo przecież Islandia skąd właśnie wróciliśmy pomimo iż jest krajem europejskim, to wyspie tej bliżej do Grenlandii, niż na stary kontynent.
Rundkę rozpoczęliśmy w stolicy. Reykjavik jak i cala wyspa, to destynacja gdzie wielu z nas, Polaków znalazło swoje szczęście. Tak jak mieszkająca tutaj z rodziną Basia, czyli koleżanka z dawnych lat. Z prawie tego samego podwórka… Początkowe zarzucenie kotwicy było więc zapewnione.
Nasz plan zakładał jednak ruszenie gdzieś dalej. Chcieliśmy okrążyć Islandię trzymając się drugi numer 1, czyli jedynej zasługującej na miano „głównej” w tym kraju.
W moim przypadku był to pierwszy, tak dobrze zaplanowany trip. Do tej pory wybierałem bardziej spontaniczne akcje. Jadąc jednak z nie do końca wprawionym w tego typu bojach sześcioletnim maluchem nie mogłem sobie pozwolić na przesadne szaleństwo. Z racji iż najlepiej czuję się poznając nowych ludzi, gdy jednocześnie nie mam wszystkiego podanego na tacy początkowo myślałem, by korzystać głównie z couchsurfingu. Potem jednak rzuciłem hasło o moich planach na fejsbukowej grupie „Polacy na Islandii”. I tutaj nawet mnie, czyli osobę mającą sporo dobrych doświadczeń z ludźmi na całym świecie obraz naszych rodaków na Islandii bardzo pozytywnie zaskoczył. Tak naprawdę zanim kupiłem bilety jedyną większą obawą była tylko zbyt wczesna i teoretycznie chłodna pora roku. Tu także z pomocą przyszedł fejs i grupa „Autostopowicze czyli my”. Dzięki za cenne rady! Co do ludzi to jakoś tak po prostu wiedziałem że nie spotka nas nic złego.
Jeszcze tylko, niczym rasowy backpacker lotniskowe mycie zębów 🙂
I jedziemy.
Reykjavik, a raczej okolice przytrzymały nas na dwie nocki. Zresztą taki był plan, chociaż tak naprawdę lepiej, gdyż zdrowotne komplikacje młodszej uczestniczki odebrały na starcie trochę energii, ale jak wiadomo nie wszystko da się przewidzieć. Zresztą jadąc do kraju, gdzie aptekę znajdziemy wszędzie kwestie dobrze zaopatrzonej apteczki mogliśmy sobie odpuścić.
Przy okazji poszliśmy więc na łatwiznę korzystając tego dnia z auta do dyspozycji.
Obskoczyliśmy więc okolicę by zobaczyć między innymi Islandzki must see czyli wystrzelający co kilka minut gejzer.
Hektolitry spadającej wody, czyli wodospad Gullfoss.
Oraz park narodowy Pingvellir.
W ciągu dnia cały czas uważałem, że jest to jeden z najlepszych dni jakie w pełni spędziłem z córką. Nadal tak pozostało i nie zmienił tego nawet fakt, że zanim nastała noc pojawiło się pewne utrudnienie, czyli wirus próbujący nas, a raczej Lilke zatrzymać w stolicy.
Po niełatwej nocy uznaliśmy, że jednak ruszamy. To znaczy bardziej ja uznałem, bo córa była pozbawiona energii i chęci, by szukać tego dnia przygód.
Jakby nie było. po WSPÓLNYM ustalaniu wszelkich za i przeciw jednak wystartowaliśmy.
A potem zaczęła się jazda na całego. Bywało jednak różnie…
Następnym celem była okolica lodowca Vatnajokull.
Chociaż do samego końca wahaliśmy się, czy nie zabierać sprzętu biwakowego, gdyż oboje lubimy czasem spędzić w taki sposób noc, to jednak podczas pakowania zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Wstępnie mieliśmy bowiem zarezerwowane miejsca na każdą noc. Dlatego też, szczególnie na początku musieliśmy trzymać się planu. W efekcie wrażeń mieliśmy wystarczająco, więc tego typu zabawki i tak okazały by się zbędne.
Po opuszczeniu okolic stolicy pierwsza z pomocą przyszła mieszkająca tymczasowo na Islandii Kasia oraz jej koleżanka Marta. Po w pełni autostopowym dniu komfort jaki zapewnia łóżko oraz prysznic jest jakby większy niż zwykle. Do tego urozmaicenia jakich wolimy unikać spowodowały przymus zrobienia prania. Dziewczyny były jednakże super pomocne. Mam nadzieję, że kiedyś się odwdzięczę…
A tymczasem przyszedł czas na relaks.
Następnego dnia Kasia zaproponowała przejażdżkę po okolicy. Lodowiec, słońce, a nawet plaża… Ten dzień nie mógł się zacząć lepiej.
A później stop.
Tym razem poszło wyjątkowo gładko. Był to zresztą pierwszy, stuprocentowy stop Lilki. Złapany po minucie. Na dodatek pod same drzwi gdzie mieliśmy spędzić kolejny nocleg.
Poza tym trafiliśmy na świetną ekipę.
Po drodze przystanki tu i tam.
Po dotarciu na miejsce bardzo ciepło przywitała nas Ola i jej mąż Bergur wraz z córkami. Lilka tego dnia potrzebowała już jednakże tylko restu. Tak więc dosyć wcześnie oboje spaliśmy już w najlepsze. Umówiliśmy się, że dnia następnego nie będziemy musieli się zbytnio spieszyć. Pośpimy ile chcemy, gdyż do przejechania będziemy mieli tylko 50 kilometrów. Na dodatek z transportem na miejsce. A więc bez stopa tym razem…
Sen załadował akumulatory, ale zanim ruszyliśmy dalej wskoczyliśmy do islandzkich basenów. Chociaż wcześniej o tym nie myślałem to dzisiaj uważam, że być w Islandii i tego nie zrobić, to jak być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffla 😉 Tego było nam trzeba…
Wieczorem byliśmy już kawałek dalej. Ania i Janusz u których się zatrzymaliśmy z samego rana wylatywali na koncert (Rammstein przybył bowiem na wyspę). Nie przeszkodziło to jednak, gdyż oni również pozwolili nam czuć się jak w domu. Dodatkowo Lili mając towarzystwo w podobnym wieku mogła cieszyć się Islandią jeszcze bardziej.
Podrzuceni następnego dnia na wylotówkę w stronę jeziora Myvatn mogliśmy eksperymentować z łapaniem stopa ponownie. Jeśli chodzi o kwestie noclegów, to wypad ten dograłem jak najlepiej. Pozostało tylko przeszukiwanie od punktu do punktu. I tyle. Filozofii zbyt wielkiej nie ma. Główną przeszkodą i utrudnieniem mogła być aura, która w Islandii bywa ujmując delikatnie – trudna. Nam jednakże wyjątkowo dopisała, gdyż o tej porze roku taka się po prostu nie zdarza. Lekka anomalia 🙂 I pomyśleć, że tuż przed naszym przybyciem sztorm odcinał od świata niektóre miejscówki.
Generalnie plan zakładał że nie będziemy korzystać z „podwózki” takiej, która wyrzuci nas na jakimś skrzyżowaniu pośrodku niczego. Słońce i bezchmurne niebo podpowiedziało by odpuścić wstępne zamierzenia. Tak też robiliśmy i wyznając standardową zasadę „byle dalej” wyskakiwaliśmy w pierwszą, lepszą „okazję”. Całość szła na tyle dobrze, że bywało iż jechaliśmy wcześniej niż chcieliśmy, z trudem robiąc jakieś foty. 🙂
Tego dnia także, ledwo kciuk pojawił się w górze, a już jechaliśmy dalej. I tak właśnie jeden z kierowców zaproponował, że może wrzucić nas nad wodospad Dettifoss. Powrót wyglądał by banalnie, gdyż większość kierowców będzie jechać właśnie nad jezioro Myvatn. Pomimo iż to miejsce było zaplanowane na dzień następny, to jednak ruszyliśmy. Na parkingu chwila relaksu.
Po czym z całym dobytkiem na plecach zaczęliśmy iść do celu. Lilka słysząc, że do przejścia mamy 600 metrów powoli traciła resztę animuszu. Momentami trzeba było więc bardziej motywować, a gdy to nie skutkowało pozostało bardziej pomagać. Nie muszę zapewne tłumaczyć w jaki sposób, gdyż patrząc na moją towarzyszkę całkiem łatwo się domyślić, że nie warzy zbyt wiele. 🙂
Wreszcie dotarliśmy. Dłuższy postój, kilka zdjęć i wracamy.
Tym razem jeszcze nie zaczęliśmy łapać, gdy czwórka starszych pań zapraszała na pokład.
Nad jeziorem Myvatn ugościli nas Marcin i Berna wraz z córką. Przy okazji pokazali nam kawałek okolicznego świata.
Poza tym Lilka miała kompana do przeróżnych, także bardziej domowych zabaw.
Kolejni ludzie wśród których czuliśmy się świetnie! Trochę więcej na temat osób które spotkaliśmy po drodze będzie parę słów poniżej.
A tymczasem będąc jeszcze nad jeziorem Myvatn zostawiłem córkę na chwilę, by spróbować poszukać kesza. Czym jest ta zabawa już co nieco pisałem. Pomimo iż ostatnio bardzo rzadko się w to bawię, to jednak jeszcze przed wyjazdem zorientowałem się, że na Islandii jest sporo interesujących skrzynek. O tej będącej kilkaset metrów od naszego tymczasowego lokum wcześniej wcale nie myślałem. Po prostu była najbliżej. Później zobaczyłem ilu znalazców ją rekomenduje co jeszcze bardziej zachęciło by spróbować ją znaleźć. Do tego nazwa Cave Diving Pleasere… Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że będzie aż tak pleasere (przyjemnie). Wystarczająco zachęcały słowa Cave (jaskinia) i Diving (nurkowanie) Efekt był jednakże taki, iż nie sprawdzałem atrybutów i kesz nie został przeze mnie podjęty. Nie przeszkodziło to jednak, by rozkoszować się prawie gorącą wodą i jaskiniowym światem, który kojarzy się raczej z chłodnym klimatem. Kiedyś tam jeszcze wrócę!
Do przejechania został nam ostatni odcinek. Pożegnaliśmy nowych znajomych i w drogę…
No i telefon do mamy, bo generalnie dużo historii jest do opowiedzenia 🙂
Chociaż wstępnie planowaliśmy zajrzeć jeszcze w okolice zachodnich fiordów między innymi by pooglądać maskonury, to jednak doświadczenia minionych dni były na tyle bogate, że nie potrzebowaliśmy nic więcej. Tym bardziej, że mieliśmy pewne, przyjemne spanie w okolicach stolicy, a kobieta która tego dnia zatrzymała się, by nas podrzucić jechała dokładnie w to miejsce 🙂 Ciężko w to uwierzyć, ale autostop bywa często właśnie taki. Dodatkowo ową kobietą, była siedemdziesięcioletnia mieszkanka północnej części wyspy – Asta – z wciąż ogromną ilością energii, uśmiechem i opowieściami o swoim ciekawym życiu i rokrocznych kilkudniowych wędrówkach po wyspie wraz z dwudziestoma wnukami. I jeszcze ta pewność z jaką prowadziła samochód pomimo wieku i często sporej ilości kilometrów ponad limitem. Bezcenne doświadczenie! Właśnie za takich ludzi oraz takie chwile najbardziej cenię autostop.
I ponownie byliśmy u Basi, Darka i ich syna Artura. Było jakby spokojniej,ale wciąż dużo się działo.
A na koniec dodam jeszcze, iż często słyszę i nie do końca wiem skąd się to bierze, że należy unikać rodaków za granicą. Nie jestem jakoś ślepo naiwny. Bywam realistą, ale tak naprawdę na palcach mogę policzyć mniej fajne doświadczenia związane ze spotkanymi tu i tam Polakami. Jak dla mnie ten wyjazd potwierdza, że możemy być bardzo dumni z tego kim jesteśmy. Zresztą nie chodzi tylko o to, że my jako nacja jesteśmy mega. Tak naprawdę ogólnie o ludziach nie wyrażę się źle, bo spotykam w większości ciekawe przypadki. A może po prostu tak działa prawo przyciągania 😉
I chyba właśnie to próbuję pokazać córce… Chociaż wiadomo, że są tacy którzy uważają iż męczę dziecko, a co ze szkołą itp. 😀 Dalszy komentarz pomijam…
Albo dorzucę jeszcze to, iż według mnie tego typu szkoła ma do zaoferowania naprawdę wiele. Nie będę tu pisał o tym, że więcej, czy że jest lepsza. Ale na pewno inna. A gdy przyjdzie czas na bardziej normalną edukację (w przypadku naszej córki już po wakacjach :-)) to będziemy mogli mieć ewentualne porównanie. Chociaż już wiem, że wyprzedzić takiego doświadczenia jakie mamy za sobą się po prostu nie da. 🙂
A ostatnio priorytetem jest dla mnie jak najbardziej świadome wychowywanie córki. Uświadamiam ją, że warto inwestować we wspomnienia. Oraz w pasję. Od początku próbuje pokazać jej także, że najważniejsze rzeczy, to nie są rzeczy. A gdy już je ma, to by się zbytnio do nich nie przywiązywała.
Oczywiście wiem, że nie uniknie w życiu przykrych sytuacji. I nie jeden raz się potknie. Ale wiem też, że przesadnego powstrzymywania nie będzie. Bo przecież statek jest bezpieczny w porcie, lecz nie po to buduje się statki.
Czasy się zmieniają… Wszystkie zdjęcia zostały zrobione telefonem. Wygląda na to że taka jest przyszłość fotografii „w drodze”. W moim przypadku raczej na pewno.
Przynajmniej do chwili gdy przestanę się koncentrować na ujęciach mojego mniejszego kompana. Pewnie nie prędko, gdyż myśli już krążą wokół kolejnej wspólnej przygody. Ta za nami, pomimo trudniejszych momentów przyniosła bowiem maksymalnie dużo satysfakcji. Zresztą to widać po zdjęciach. Rządzi na nich bowiem głównie córka. No ale jakoś tak się złożyło, że jestem z niej bardzo dumny i dopóki będzie żywić zainteresowanie tego typu przygodami, to na stówę chętnie będę ją za sobą ciągnął. Na pewno będę wtedy szczęśliwym tatą. który nie wbije jej do głowy, że ma się wyrzec szaleństw. Bo wiem, że dzieciaka nie można powstrzymać. Można tylko ostrzec…
Wspaniała podróż i relacja! Czekam na kolejna w czerwcu! 🙂
Dzięki! Ostatnio żyjemy praktycznie tym czerwcowym wyjazdem 🙂
Hej
Co masz na myśli pisząc, że w maju na Islandii jest chłodno?
Lecimy w maju z roczną córką- na jaką pogodę mamy się szykować?:)
Przepraszam za zwłokę, ale z blogowaniem u mnie różnie…
Co do Twojego pytania, to słyszałem, że może być nawet poniżej zera. Ciężko doradzić, gdyż możecie trafić tak rewelacyjnie jak my, ale dosłownie dwa dni przed naszym przylotem trasa którą mieliśmy jechać była odcięta od świata.
Bawcie się! Przed Wami świetna przygoda 🙂