Ruta 40. Argentyńska droga-mit. Biegnąca przez najbardziej niedostępne, a zarazem jedne z najciekawszych zakątków tego kraju. Łączy północ z południem. Momentami sięga niemal poziomu morza, aby w innej części zaprowadzić na kilkutysięczne wysokości. Mimo iż przez większość czasu towarzyszą jej ogromne góry, to jednak zdarzają się także odcinki płaskie niczym stół, gdzie, jak okiem sięgnąć panuje mroczna, ale jakże piękna pustka. Pustka tworząca swoiście mistyczną atmosferę…

Chociaż niejednokrotnie próżno szukać asfaltu, to pokonanie jej w dzisiejszych czasach możliwe jest nawet zupełnie „nieterenowym” pojazdem. Chętnych nie ma jednak zbyt wielu. Oprócz garstki lokalsów, rzuconych przez los w odmęty tej niedostępnej krainy, docierają tam jedynie żądni wrażeń poszukiwacze przygód, których nie odstraszają wielokilometrowe odcinki gruntowej i pozbawionej łączności z resztą świata drogi. W zamian mogą spodziewać się spotkania z wprost nieograniczoną przestrzenią, a żywa istota, w postaci guanako, czy pędzącego samopas wierzchowca, jawi się początkowo niczym zjawa.  Bywa także, że nad głową pojawia się kondor… 

kondor

Lądując na południowoamerykańskiej ziemi moje początkowe zamierzenia wyglądały zupełnie inaczej. Nie myślałem o konkretach i miejscach gdzie za wszelka cenę powinienem dotrzeć. Z chilijskiego Santiago chciałem udać się wprost na południe i powolutku zmierzać w kierunku Patagonii. Bez szerszego, poukładanego planu. Bez pośpiechu. Minimalizacja kosztów, przy maksymalizacji wrażeń. Namiot, autostop i ta totalna wolność w podejmowaniu decyzji. Bo przecież niczego nie muszę… Mogę zrobić co tylko zechcę. Wtopić się w czas. I być w drodze, której w tamtych chwilach tak bardzo potrzebowałem. I do której serce już zawsze będzie biło mocniej.

A tutaj ktoś sobie chyba strzelnice urządził.

Decyzja o zmianie kierunku zapadła równie gwałtownie, jak podmuch patagońskiego wichru. Byłem przecież tak blisko najwyższego andyjskiego wzniesienia. Uznałem za niewarte odkładanie na później możliwości zobaczenia go na własne oczy i po kilku intensywnie zakrapianych nocach spędzonych w pokaźnej metropolii postanowiłem przeskoczyć do sąsiedniego kraju. Wtedy jeszcze moja wiedza na temat istnienia czegoś takiego jak dróżka biegnąca przez cały kraj, aż do osławionej Ziemi Ognistej była dosyć znikoma. Coś się „obiło o uszy”, ale szczegóły były mi całkowicie nieznane. Spojrzałem na mapę, aby już po chwili wyobrazić sobie siebie jak gdzieś tam w zakamarkach gór i stepów chłonę klimat niczym rasowy obieżyświat.

Mając raczej mgliste pojecie o specyfice kontynentu oraz znajomość języka ograniczającą się do kilku słów, wystawienie kciuka w pożądanym kierunku było pomysłem z lekka nieprzemyślanym. Po pierwszej złapanej w ekspresowym tempie „okazji” szybko doszedłem do wniosku, iż najwyższy czas zaprzyjaźnić się ze słownikiem. W przeciwnym wypadku dalsze „stopowanie” może mieć skutek delikatnie ujmując opłakany…

 Na „cztardziestce” taki widok to już prawie korek. Obserwacja surowego klimatu Patagonii z górnej części pokładu ciężarówki to przeżycie, którego się nie zapomina.

Przyjaźń owa szybko wyszła mi na dobre, gdyż już po kilku dniach wałęsania się po Mendozie moje lingwistyczne zdolności zaskoczyły nawet mnie. To z kolei zaowocowało jeszcze głębszym przekonaniem, że czas wtłoczyć w życie podjęte pod wpływem impulsu decyzje. Tak więc, nie robiąc sobie nic z ostrzeżeń w stylu tam przecież nic nie jeździ zacząłem realizować, jedno z najbardziej zwariowanych autostopowych wyzwań życia.

Nie zaśmiecając umysłu zbędnymi zmartwieniami w stylu, gdzie będę spał, co jadł, ile forsy wydam, jaka będzie pogoda ruszyłem dumnie przed siebie, zostawiając za plecami kolejnych znajomych, kolejne drogowe przyjaźnie… Wzywany czymś niewytłumaczalnym, jakąś bliżej nieuzasadnioną potrzebą znalezienia czegoś. Byłem trochę niczym szaleniec ogarnięty szałem życia, który nie chce banałów, poukładanych dni i pewności co do nadchodzących chwil.

Początki niestety nie rysowały eskapady w kolorowych barwach. Gdy tylko zjawiłem się na większym bezludziu zaczęła doskwierać tęsknota za ruchem. Bo ileż można czytać, wkuwać hiszpański, czy żonglować prowizorycznie zrobionymi ryżowo-balonowymi piłeczkami. Kilkugodzinne oczekiwanie na nadjeżdżający wehikuł, parokilometrowy „lift” i znów to samo. 

i jadę dalej

Coraz częściej pojawiała się myśl, że to chyba ponad moje siły. Minęły prawie dwa dni i nadal bez zmian. Najszerszy uśmiech nie pomagał, gdyż prawie każdy wskazywał, że jest miejscowym. Wreszcie jakaś rodzina zagadała, ale słysząc no hablo mucho espanol nie byli zbyt pewni czy warto… Nie dałem za wygrana, bo szansa przesunięcia się chociażby kawałek mogła być zbawienna. Nalegając błagalnymi gestami, dałem im wreszcie do zrozumienia, że nie ma znaczenia jak daleko. Byle tylko ruszyć z miejsca. Zapakowany na jeden fotel z wyjątkowo urodziwą nastolatką poczułem ogromna ulgę. Chociaż w efekcie wylądowałem na całkowitym pustkowiu to jednak nadzieja, która jakimś dziwnym sposobem zaczynała ze mnie ulatywać, w momencie powróciła z siłą jakby zdwojoną. Wiedziałem, że przecież nikt nie pozostanie obojętny widząc mnie na takim „zadupiu”.

I miałem racje. Nadjeżdżający wypełnioną po brzegi ciężarówką kierowca zaproponował miejsce na dachu. Faktem jest, że lepszego prezentu nie mógł mi chyba ofiarować. Podróż przez Andy w takich warunkach to coś czego się nie zapomina. Z radości miałem ochotę krzyczeć. Z ogromną ilością energii, zostawiony na kolejnym rozdrożu w oddali ujrzałem galopującego gaucho. Nie byłem więc sam.

Nie zdążyłem nawet ochłonąć, gdy ktoś zapraszał mnie już na kolejną pake. Jakaż odmiana po tak dziwnie spokojnej pierwszej połowie dnia. Przed zmrokiem załapałem się jeszcze na wypełnioną stekami kolacje, którą zafundowała mi grupka wspinaczy. Następnego dnia razem pomknęliśmy dalej… 

na "cztardziestce"

Pomyślałem, iż ta sławna droga o numerze 40 wygląda mniej strasznie, niż ją niektórzy malują. Pokonałem jak na razie ten bardziej przystępny odcinek, a prawdziwe oblicze miała mi dopiero pokazać. W jeszcze bardziej dzikiej Patagonii. Tymczasem w okolicach Bariloche odbiłem na chwilę ponownie do Chile. Zakosztowałem trochę cywilizacyjnych uroków, aby już wkrótce znaleźć się po raz kolejny na wytyczonej miesiąc wcześniej ścieżce.

Cywilizacyjny oddech w okolicach Bariloche

Po kilkuset kilometrach, z niemałymi problemami dotarłem na rozdroże, gdzie moja trasa miała odbijać bezpośrednio w kierunku południowym. Typowy dla tej części świata huraganowy wiatr, nie pozwalający ustać na nogach, skutecznie zniechęcał do opuszczenia wygodnego samochodu. Zmierzającego notabene aż na drugą stronę, nad Atlantyk. Wizja rozbijania namiotu, przy zapadającym wtedy zmroku w połączeniu z nie dającą za wygraną wichurą, nie wyglądała w żaden sposób zadowalająco. Kolejna szybka i tylko przez chwile podlegająca zwątpieniu decyzja. Mając możliwość wyboru tym razem odpuszczam. Zdrowy rozsądek wziął górę nad ambicjami, bo może w przeciwnym kierunku okoliczności będą bardziej sprzyjające.

Wybór okazał się jak najbardziej słuszny. Następny dzień przyniósł ponad tysiąckilometrową przejażdżkę. Tym sposobem dotarłem do serca patagońskich gór, które na chwile mnie pochłonęły. 

poranna gimnastyka a w tle Fitz Roy

Tam też na dłuższy czas zapomniałem o złożonym sobie przyrzeczeniu. O obietnicy powrotu na obraną wcześniej ścieżkę.

Minął jednak miesiąc, a na horyzoncie ponownie pojawiła się ruta 40. Uciekająca na północ zostawiała za sobą ludzkie osady i zakłócające jej spokój pojazdy. Wkraczała w obszar dominującej pustki…

Bez jakiegokolwiek wahania, zaopatrzony w prowiant na kilka dni zamknąłem za sobą kolejne drzwi. Pytany chyba piaty raz, czy jestem pewien, że chcę zostać pośród tych zagłuszających własne słowa podmuchów kiwnąłem tylko głową machając na pożegnanie. A więc, stało się. Zapadający w ekspresowym tempie zmrok wpędził mnie pod jakiś miniaturowy mostek. Namiot w tych warunkach nie miał szans przetrwać nocy.

 img_8224

Poranek wyglądał wprost identycznie jak dzień poprzedni. Nieustępliwy wicher. Na szczęście już po godzinie nadjechała toyota z wymalowanym na twarzy kierowcy zdziwieniem, Ostatnie asfaltowe kilometry, a potem wszędobylski piach z kamieniami. Na kolejnym rozdrożu znów zostałem sam. Leżąc na wznak podnosiłem od czasu do czasu głowę upewniając się, czy przypadkiem coś nie nadjeżdża. Mijały godziny, urozmaicone tylko raz zaskoczoną grupą motocyklistów pędzących w przeciwnym kierunku.

Jednego byłem pewien. Ktoś przecież nadjedzie. Nie zostanę tam na zawsze… Po wydłużających się coraz bardziej minutach, zacząłem jednak zadawać sobie pytania w stylu co ja tu do cholery robię?. Na szczęście pocieszające było to, że jeśli ktoś się zjawi, to zapewne będzie mknął daleko na północ. Po drodze raczej niewiele przystanków i rozjazdów.

Nagle, wyrwany jakby z półsnu dostrzegłem w oddali coś na kształt samochodu. Początkowo przypominało to raczej fatamorganę, przybierając powoli realnych kształtów. Wreszcie uradowany uzmysłowiłem sobie, że to jednak nie żadna zjawa, tylko pomarańczowy, terenowy wóz. Pozostała mi jeszcze tylko niepewność, czy przypadkiem nie skręci w uciekającą na prawo drogę. Na szczęście nic z tych rzeczy Po chwili stał obok mnie zwrócony w upragnionym kierunku. Tym właśnie sposobem w towarzystwie pary Niemców przemknąłem ostatni odcinek, docierając w miejsce gdzie zboczyłem z trasy kilka tygodni wcześniej. 

W stronę Ziemi Ognistej.

Zrzuciłem na kawałek trawy plecak. Nie chciałem od razu pędzić dalej. Chwila oddechu i przemyśleń. Bez cienia wątpliwości było warto. Taka kwintesencja wolności… Na dodatek dostałem to wszystko prawie za darmo. Zauroczony tą drogą, dzikością Patagonii i całą Argentyną każdego dnia czułem, że żyję. Nie chciałem być gdzieś indziej, ani robić cokolwiek innego. Pełnej satysfakcji z przeżytych chwil nie był w stanie odebrać nawet fakt, iż kilka dni później ten kraj pokazał mi trochę inne, zdecydowanie mniej przyjazne oblicze. Ale to już zupełnie inna historia… 

kiedyś tu jeszcze wrócę

norgatur

About norgatur

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Scroll Up