I znów łudziłem się, że kolejny wpis zaistnieje dużo szybciej. Dzieje się przecież bardzo dużo. Rzeczywistość weryfikuje jednak po raz kolejny śmiałe plany. Z przeżywanych ostatnio momentów bywały także te których wolelibyśmy unikać. I chociaż stres ostatnimi czasy jakoś mnie omija, to przeprowadzka poprzedzona dwa dni wcześniej poważnym pożarem należy do „atrakcji” z typu mniej pożądanych. Coraz mniej podoba mi się cytat z jednego z najlepszych albumów polskiego hip-hopu, że „ponoć życie bez przeszkód byłoby zupełnie nudne”. Aż mam ochotę się trochę ponudzić…
Większość czasu to jednakże chwile, które oby zdarzały się jak najczęściej. Jednym z takich dni był wyskok w góry. Ot tak by się trochę poszlajać. Wiosna to przecież pora, zdaje się najpiękniejsza w tym kraju.
Pomimo, iż zima teoretycznie już za nami, to skoczyć na narty nadal się da. Opis moich skiturowych początków już za mną. Dzisiaj jadę dalej. Kolejna historia. Kolejny wypad. Tym razem nie był to solowy spacer. Towarzyszył mi Maciek, zawodnik sprawiający wrażenie jakby patrzył w podobnym kierunku.
Wczesny niedzielny poranek zapowiadał całkiem sprzyjający pogodowo dzień. Chwile po godzinie 6tej wystartowaliśmy. Planów konkretnych standardowo nie było. Miała być fajna jazda i tyle. Raczej spontaniczne podejście. Oczywiście kierunek, jakiś zarys był. I tyle. Widzimy ciekawie wyglądającą górę i nie trzeba żadnych zbędnych dyskusji. Już wiemy dokąd zmierzamy…
Jadąc, zatrzymaliśmy się już nawet nie pamiętam w jakim dokładnie celu i odpaliłem przy okazji geocachingową apke i akurat dosyć blisko mieliśmy ukryty jedną skrzyneczkę. Cały wyjazd to spontan, więc czemu nie spróbować poszukać jakiegoś kesza. Kilka minut później już go mieliśmy. I przy okazji spojrzeć na świat wokół można było.
Chwilę później zrobiło się już bardziej zimowo.
No ale główny cel dnia to skitury, więc ruszamy.
I chociaż asfalt wcale nie był w planach, to jakoś wcale nas nie zniechęcił.
Po krótkiej chwili zakładamy foki i zaczyna się zabawa pełną gębą.
Zanim jednak będzie jakiś zjazd trzeba się trochę pomęczyć. Trochę podchodzenia, ale jakby nie było ewentualne zmęczenie w trakcie jest takie jakie lubi się najbardziej.
I jakaś fota dla sponsora 😉
A nawet samojebka, typ zdjęcia do którego nadal mam mieszane, raczej krytyczne odczucia 😉
Nadszedł czas na przerwę.
I idziemy dalej.
I wreszcie zjazd.
Bywają także takie momenty.
Z racji iż dzień nawet długi i energii jeszcze trochę pozostało po dotarciu do samochodu uznaliśmy iż można zrobić jeszcze mały spacer. Ruszyliśmy w kierunku domu, by po drodze zapiąć dechy raz jeszcze. Mieliśmy przejeżdżać przecież przez popularną wśród miłośników tej zabawy dolinę Hunnedalen.
I przymiarka przed zjazdem.
Już w drodze powrotnej ostatnie selfie, z poznanym po drodze polskim towarzystwem.
Na koniec cóż można dodać. Dla takich dni jeszcze bardziej chce się żyć. Za chwilę ciąg dalszy…