Czas ostatnio płynie szybko. Z roku na rok jakby szybciej. Zresztą dni ciągnęły się ostatni raz chyba jeszcze w szkole. Później lata stawały się mrugnięciem. Jak każde wakacje, które zawsze trwały krócej niż by się chciało. Dni uciekają. Ubywa też tej tak zwanej „młodzieńczej werwy”. Kiedyś było się nie do zarąbania. Dziś twarz ukazuje coraz częściej zmęczenie.
Licząc na relaks i odpoczynek na tym wyjeździe, to się jednak przeliczyłem. Mimo iż jakoś specjalnie nie pędziliśmy, bez opamiętania, przed siebie, by zobaczyć jak najwięcej, bo z dzieckiem się przecież tak nie da, to jednak zbyt wiele czynników utrudniało ładowanie baterii. Oczywiście jeszcze nie byłem na wypadzie, który nie byłby tego wart, choćby nie wiem jak „pod górę”. Bo paradoksalnie, gdzieś podświadomie, to nawet wolę by tak było. Trochę trudniej, węższą, bardziej wyboistą ścieżką do celu. Czy kierując się gdzieś zaczerpniętą z dzieciństwa maksymą, że „im gorzej tym lepiej”.
Trzeba jednak pamiętać o porozumieniu, bo nie wszyscy przecież w taki właśnie sposób osiągają samorealizacje. Może jednak dla naszego małego ogółu, wspólnego dobra lepszy był by hotel z basenem i wszystko podane na talerzu. Taki urlopowy pewniak i stabilizacja. Ale czy jednak na pewno? Nie ma co „gdybać”, na razie jeszcze pomimo utrudnień nie zamienił bym tego na żadną super korzystną ofertę all inclusive.
No ale, jak powszechnie wiadomo, co dobre zawsze ma swój koniec. Tak też i tym razem, po ostatnich wypełnionych huraganowymi wiatrami, przypominającymi bardziej Patagonie, niż Europe chwilach nadszedł czas by znów zacząć oddychać mroźnym powietrzem. Przeskok z piętnastu na plusie, na taką samą wartość, tylko poniżej zera. I znów nie wiem w czym rzecz. Taka aura, jakaś zła energia, ale gdy wpadamy do kraju, ogarnia nas jakieś dziwne ciśnienie, eksplodują nagromadzone złości i standardowa kłótnia… Witaj Polsko.
A na koniec kilka przypadkowych ujęć głównie z Tarragony i okolic.